[09.1963] "X-Men"


Nowy Jork, Xavier's School for Gifted Youngsters. Pod czujnym oraz surowym okiem fundatora wspomnianej placówki grupa młodych mężczyzn – niebawem dołącza do nich przedstawicielka płci pięknej – testuje własne, niezwykłe umiejętności. Ćwiczą, rywalizują, dokładają wszelkich starań, aby zyskać uznanie w oczach nauczyciela. Przygotowują się do rywalizacji ze złymi mutantami. Przygotowują się do roli wielkich obrońców homo sapiens. I słusznie, gdyż tajemniczy Magneto nadciąga i chce przejąć kontrolę nad wojskową bazą Cape Citadel.

Zgodnie z odwiecznymi prawami natury pierwszy zeszyt nowej serii posiada z reguły znamiona typowego prologu, wprowadzenia wyjaśniającego z kim – ewentualnie: z czym – przyjdzie się tym razem mierzyć czytelnikom komiksów. Tak jest i tym razem. Stan Lee i niezmordowany Jack Kirby nie rozpoczęli od wielkich fajerwerków. Pierwsza część "X-Men" przypomina niezbyt skomplikowaną instrukcję obsługi. Poznajemy głównych aktorów dramatu, oceniamy ich nienaturalne zdolności – szczególnie przyjemnie wyglądają plansze prezentujące powietrzne akrobacje Warrena Worthingtona III vs. Angela – oraz próbujemy poznać wielki plan Charlesa Xaviera.

Wielki? Cóż, nie do końca. Komiksowe opowieści lat sześćdziesiątych nie grzeszyły nadmiernie urozmaiconą akcją. W wielu przypadkach fabuła sprowadzała się do ukazywania kolejnych - coraz to dziwniejszych - pojedynków tych Dobrych z tymi Gorszymi. Dominowało przeświadczenie o konieczności wyznaczenia wyraźniej linii pomiędzy dobrem a złem, bohaterami pozytywnymi i negatywnymi. 'Wielki' plan profesora Xaviera w gruncie rzeczy sprowadza się właśnie do tego prostego schematu. Oto drużyna dobrych mutantów, którzy mają bronić ludzkość przez złymi mutantami. Nic nadzwyczajnego, nic czego byśmy wcześniej nie widzieli. Może z tą małą różnicą, że X-Meni nie należą do typowych superbohaterów. Daleko im do herosów prażących się w blasku chwały. Bardziej przypominają odizolowanych od społeczeństwa wyrzutków. Jednostki najlepiej czujące się wśród swoich, mogące otwarcie korzystać ze swoich mocy.

Debiut X-Menów - oryginalny skład: Cyclops, Angel, Beast, Marvel Girl, Iceman - w szeregach bohaterów uniwersum Marvela wypada całkiem przyzwoicie, choć twórcy mogliby dać sobie spokój z bardzo łopatologicznym tłumaczeniem mocy drzemiących w wielkim – arogancja i wewnętrzna buta antybohatera widoczna jest niemalże na każdym kroku – Magneto. Znak tamtych czasów. Podobnie jak ciągle określanie Jean Grey mianem 'laleczki'.


#001 "X-Men. X-Men" vol 1 [09/1963], brak polskiego wydania.

Twórcy: Stan Lee, Jack Kirby, Paul Reinman.










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Bomba"

Kastylia oczami Palaciosa

"Przesilenie"